Patrząc na mnie dziś, ktoś prędzej powiedziałby, że całe życie borykam się z raczej z nadwagą i obżarstwem aniżeli w drugą stronę. A tak właśnie było. W moje osiemnaste urodziny ważyłam równo 43 kilogramy.
Ciężko powiedzieć, kiedy się zaczęło. Jeszcze w gimnazjum wcinałam wszystkie słodycze, chipsy, przytyłam, ogarnęłam się i zrzuciłam co nieco (nie były to duże wahania wagi, wszystko nadal w granicach szczupłej sylwetki). Wtedy też przestawiłam się na zdrowe jedzenie. Może nie w takim stopniu jak obecnie, bo i wiedza była mniejsza, ale gdzieś, coś już świtało.
A potem wyjechałam.
Zaczęłam liceum w Łodzi, zamieszkałam w małym mieszkanku u dziadków. I mimo, że bywałam u nich wcześniej na wakacje, nie potrafiłam pozbyć się uczucia 'gościa' mieszkając z nimi na stałe. Dom nadal był u rodziców. Skakano nade mną, babcine obiadki, te sprawy. Przytyło się sporo. Znajomi zauważyli, że 'dobrze wyglądam', chyba nie muszę mówić, jak odbierałam takie komunikaty. Full serwis jedzeniowy zaczął mi przeszkadzać, zaczęłam zamykać się w pokoju. I w sobie. Postanowiłam się ogarnąć. Zdrowe odżywianie, równe odstępy między posiłkami, itd. Z czasem przerodziło się to w uzależnienie, obsesję. Całe życie podporządkowane było pod posiłki. Potrafiłam nawet BIEC z przystanku do domu, żeby punktualnie zjeść kolację. To nazywa się ortoreksją, a przynajmniej było jakąś jej formą. Bardzo wycieńczające psychicznie. Można nabawić się nerwicy.
A potem wyjechałam.
Zaczęłam liceum w Łodzi, zamieszkałam w małym mieszkanku u dziadków. I mimo, że bywałam u nich wcześniej na wakacje, nie potrafiłam pozbyć się uczucia 'gościa' mieszkając z nimi na stałe. Dom nadal był u rodziców. Skakano nade mną, babcine obiadki, te sprawy. Przytyło się sporo. Znajomi zauważyli, że 'dobrze wyglądam', chyba nie muszę mówić, jak odbierałam takie komunikaty. Full serwis jedzeniowy zaczął mi przeszkadzać, zaczęłam zamykać się w pokoju. I w sobie. Postanowiłam się ogarnąć. Zdrowe odżywianie, równe odstępy między posiłkami, itd. Z czasem przerodziło się to w uzależnienie, obsesję. Całe życie podporządkowane było pod posiłki. Potrafiłam nawet BIEC z przystanku do domu, żeby punktualnie zjeść kolację. To nazywa się ortoreksją, a przynajmniej było jakąś jej formą. Bardzo wycieńczające psychicznie. Można nabawić się nerwicy.
Przy tym wszystkim każde wyjście do kuchni i próba przyrządzenia jakiegoś posiłku obfitowała w oferty, weź to, weź to, weź tamto. Ja wiem, że to z dobrego serca, ale jestem typem Zosi-samosi, nie lubię takiego otulania troską od stóp do głów. Zazwyczaj kończyło się tak, że zjadłam niewiele i poirytowana wracałam do pokoju. Dusiłam się. Tą małą przestrzenią, brakiem samodzielności. I tak nasilało się z dnia na dzień, miesiąca na miesiąc. Coraz częściej wychodziłam na spacery, to bardzo pomagało. Wtedy odkryłam, że ruch i świeże powietrze to świetna psychoterapia. Tu przejdę płynnie do następnej sprawy. Każdy spacer kończył się wizytą w sklepie celem kupna gumy do żucia (bo przecież nie jedzenia) , od której się uzależniłam. Patologia polegała na tym, że zastępowała mi posiłki. Do dziś żuję sporo gumy, ale z tym nałogiem chyba nie wygram. Grunt, ze żuję je tylko przez kilka minut po każdym posiłku i staram się ograniczać.
Spacery to nie była jedyna aktywność. Nie, nie. To był w zasadzie nic nie znaczący dodatek. Ćwiczyłam głównie aerobik i różne ćwiczenia na poszczególne partie ciała, zwłaszcza na brzuch. Brzmi lekko. I pewnie by tak było, gdyby nie to, że ćwiczenia zajmowały po 4-5 godzin w ciągu dnia. Czy miałam kaloryfer? Nie, bo nie miał się z czego zbudować, miałam za to siniaki na plecach od brzuszków. Chudłam, chudłam. Po południu i wieczorem nie chciałam tak długo ćwiczyć, żeby nie wzbudzić podejrzeń (co za ironia, sama zauważyłam, że to nienormalne), dlatego budzik nastawiałam na 4-5 piątą rano, by dobić te 2-3 godziny przed zajęciami.
Po ortoreksji nastąpił etap bulimii. Zjadałam obiad, szłam do łazienki, pozbywałam się 'problemu'. Kiedy nikogo nie było w mieszkaniu dosłownie rzucałam się na jedzenie. Wyjadałam co się dało, ciasta, serki, owoce, aż brzuch bolał z przejedzenia. A potem, wiadomo. Wyrzuty sumienia, łazienka, szczoteczka do zębów i heja. To był okres największej krzywdy jaką sobie wyrządziłam. Fizycznej i przede wszystkim psychicznej. Bo bardzo, bardzo nie lubiłam zmuszać się do torsji. Nie potrafiłam tego robić i zawsze się męczyłam. Łzy leciały jak szalone, gardło bolało, ale trzeba było się ukarać. Oczywiście nie trwało to długo, bo pewnego dnia zostałam przez babcię nakryta. Obiecałam, że już więcej tego nie zrobię byleby nie powiedziała mamie. Słowa dotrzymałam, do czasu Wielkanocy. Obżarłam się ciast, wpadłam w panikę. I poszło. Babcia zgodnie z umową powiedziała mamie. Była u nas wtedy cała rodzina, więc czułam się jak dno. Jak totalne zero, porażka życiowa, wstyd dla rodziców. Oczywiście byłam wściekła na babcię, bo przecież nawpierdzielałam się ciasta i musiałam się jakoś pozbyć problemu. Dlaczego oni tego nie rozumieli? Stanęło na tym, że mam się wziąć w garść. Psycholog i te sprawy.
Ok, przestałam wymiotować. Definitywnie. Ulżyło mi od tego momentu. Nadal jednak kombinowałam. Śniadania lipne, owsianka z chudym mlekiem rozcieńczonym wodą. Specjalnie, żeby w drodze na uczelnię zjeść sobie, uwaga: bajaderkę. Nie wiem, co wtedy myślałam, ale razem z ciałem kurczył się pewnie mózg. I na tej bajaderce funkcjonowałam sobie do późnego popołudnia. Lekki obiad, ćwiczenia, kolacja, ćwiczenia, trochę snu, ćwiczenia, ćwiczenia, ćwiczenia. Rodzice szybko się zorientowali, że jestem na równi pochyłej i zaproponowali, żebym wróciła do domu. Mama płakała przez telefon, miała sny, w których mnie traci i nie może mnie uratować. Tydzień, w którym podejmowałam decyzję, był najgorszym w moim życiu. Pamiętam tylko, że były na zmianę dzień i noc i non stop płacz. Najtrudniejszy wybór mojego życia. Z jednej strony świetne liceum, rezygnacja z niego oznaczała dla mnie życiową porażkę z drugiej dalsze mieszkanie w Łodzi i wykończenie się psychiczne. To był chyba ostatni dzwonek, żeby coś zmienić. Podjęłam decyzję - wracam. I już z dniem, kiedy to postanowiłam, żyło mi się lepiej. Wróciłam w kwietniu. Na pytania znajomych dlaczego, odpowiadałam - bo tęskniłam. Oczywiście wszystkim rzuciło się w oczy jak bardzo schudłam. Odwracałam kota ogonem, obracałam wszystko w żart i zmieniałam temat.
Poprawa nie przyszła od razu. Nadal kombinowałam, kłamałam, oszukiwałam. Ćwiczyłam po nocach, nadal chudłam, nadal chodziłam do psychologa. W domu działy się sceny dantejskie. Psycholog mnie śmieszył. Schematyczne pytania, bla, bla, bla. Nie lubię takiego gadania i wewnętrznej analizy do dziś, mi potrzeba konkretów. I konkret się pojawił. A w zasadzie ultimatum: albo zaczynam sama o siebie walczyć, jeść normalnie (definicja względna, do tej pory mnie bawi i drażni) i mniej ćwiczyć ALBO nici z kursu prawa jazdy (jestem absolutnym samochodowym freakiem i na nic w życiu nie miałam takiego parcia jak na zrobienia prawka). Nawet się nie zastanawiałam, od razu poszłam na ten układ. Na początku nadal jeszcze kombinowałam i ćwiczyłam o świcie, ale z czasem na tyle wkręciłam się w jazdy na tyle, że chciało mi się o nich gadać z rodzicami, opowiadać jak było, jeździć z tatą na wieczorne wyprawy (uwielbiamy i robimy to nadal :P). I kiedy odpuściłam te kilka godzin ćwiczeń zyskałam nagle kupę czasu. Zaczęłam robić kolczyki z modeliny (stały się kultowe, serio ;)). Wróciłam do życia.
Czasem przychodziły gorsze dni, bo z tego nie wychodzi się ot tak. Ale wtedy przypominałam sobie kierat w jakim żyłam i już wiem, że nigdy nie chcę do tego wracać. Podkrążone oczy, włosy wypadające garściami. Spojrzenia i oceny innych ludzi. To bolało najbardziej. Bo nawet idąc na zwykłe badanie, lekarz (człowiek wykształcony), gdy tylko usłyszał o anoreksji, zwracał się do mnie pogardliwie i zwalał na tą chorobę wszystkie problemy. Poprzewracało się gówniarze w tyłku i się dziwi, ze choruje.
Mówi się, że anoreksja to choroba ludzi ambitnych. Coś w tym jest. Miałam kiedyś straszne ciśnienie, żeby być idealną. Idealna figura, oceny w szkole. Z drugiej strony jakaś podświadoma autonienawiść i chęć wykończenia samej siebie. Każdy ma inny powód i dla każdego inny będzie sposób na wyjście z tego syfu. Najlepszym myślę, jest znalezienie sobie pasji. Czegoś, co będzie ważniejsze niż kolejny zgubiony kilogram, kolejna godzina ćwiczeń. Bo anoreksja (i każde inne zaburzenie) to droga donikąd. Łatwo się zagubić, nie wychwycić momentu, kiedy jest już o krok za daleko. Mam szczęście, mając tak cudownych rodziców. Gdybym to ja miała takie dziecko już dawno bym sobie odpuściła. Wiem Mamo, że czasem tu zaglądasz i czytasz. Powinnam mówić Ci to codziennie - dziękuję. Dziękuję, że nie odpuściłaś, że mnie uratowałaś. Gdyby nie Ty, nie byłoby mnie już. Dzięki Tobie żyję i mam prawo jazdy :D Mam kefirowego bloga i piekę serniki na święta :) Kocham Cię i przepraszam, za to, co Ci wtedy zrobiłam. Nic nie boli tak bardzo, jak mama płacząca przez własne dziecko...
Jak pomóc chorej osobie?
Nie ma złotego środka działającego na każdego. Bo ile osób z zaburzeniami odżywiania, tyle różnych przyczyn i możliwości poradzenia sobie z nimi. Każda osoba jest inna, niektóre chcą zwrócić na siebie uwagę i trzeba z nimi być, prowadzić za rękę, wspierać, otoczyć opieką. Innym (tak jak mi) trzeba postawić twarde ultimatum, wstrząsnąć nimi (albo się ogarniesz, albo nici z prawa jazdy ;). W żadnym wypadku siedzenie na karku chorej osoby i wpychanie jej jedzenia nie pomoże. Odniesie skutek odwrotny. Mimo wszystko polecam wizytę u psychologa. Mnie z tego nie wyciągnął, ale pomógł nakreślić mój profil psychologiczny, odkryć co takiego jest w moim charakterze nie tak. Na pewno pomoże osobom, które lubią się wygadać, dzielić swoimi uczuciami z innymi.
Co jeszcze? Wypychać z domu do ludzi. Najlepsze wspomnienia to nie te, spędzone na katowaniu własnego ciała i ze szczoteczką do zębów w gardle, tylko te spędzone wśród przyjaciół - śmiejąc się, bawiąc, robiąc głupoty :) Odkrywa się wtedy, że istnieje coś więcej niż (nie)jedzenie i ćwiczenia.
Zdobywać wiedzę! To też jest ważne. W internecie pełno jest diet cud, chorych porad jak szybko schudnąć. Osoba o zerowym pojęciu o zrównoważonej diecie szybko połyka haczyk, bez żadnej refleksji. Trzeba wiedzieć jak działa organizm człowieka i czego należy mu dostarczyć, by działał jak najlepiej.
Skąd wiem, że już wszystko za mną? Choćby dlatego, że mogę o już tym swobodnie mówić. Że w końcu jestem szczęśliwa mimo większego rozmiaru spodni. Mam siłę by biegać, uczyć się, pracować.
Wiem, że kefirowego czytają też moi znajomi, trochę boję się ich reakcji. Cóż, nigdy nie wiadomo, co się dzieje za zamkniętymi drzwiami i w głowie. Story of my life, tyle powiem. Wyciągnęłam z tego okresu duuużą lekcję. Teraz wiem, że trzeba cieszyć się każdym dniem. Jeść mądrze, zdrowo, bez paranoi, trenować, żyć! :) I cieszyć się tym, a nie umartwiać. Zaakceptować rzeczy, na które nie mamy wpływu, a to co możemy zmienić - zmieniać na lepsze. I uśmiechać się, dużo, codziennie :)
Tulę, pełna pozytywnej energii - Marta vel Kefir ;)
Spacery to nie była jedyna aktywność. Nie, nie. To był w zasadzie nic nie znaczący dodatek. Ćwiczyłam głównie aerobik i różne ćwiczenia na poszczególne partie ciała, zwłaszcza na brzuch. Brzmi lekko. I pewnie by tak było, gdyby nie to, że ćwiczenia zajmowały po 4-5 godzin w ciągu dnia. Czy miałam kaloryfer? Nie, bo nie miał się z czego zbudować, miałam za to siniaki na plecach od brzuszków. Chudłam, chudłam. Po południu i wieczorem nie chciałam tak długo ćwiczyć, żeby nie wzbudzić podejrzeń (co za ironia, sama zauważyłam, że to nienormalne), dlatego budzik nastawiałam na 4-5 piątą rano, by dobić te 2-3 godziny przed zajęciami.
Po ortoreksji nastąpił etap bulimii. Zjadałam obiad, szłam do łazienki, pozbywałam się 'problemu'. Kiedy nikogo nie było w mieszkaniu dosłownie rzucałam się na jedzenie. Wyjadałam co się dało, ciasta, serki, owoce, aż brzuch bolał z przejedzenia. A potem, wiadomo. Wyrzuty sumienia, łazienka, szczoteczka do zębów i heja. To był okres największej krzywdy jaką sobie wyrządziłam. Fizycznej i przede wszystkim psychicznej. Bo bardzo, bardzo nie lubiłam zmuszać się do torsji. Nie potrafiłam tego robić i zawsze się męczyłam. Łzy leciały jak szalone, gardło bolało, ale trzeba było się ukarać. Oczywiście nie trwało to długo, bo pewnego dnia zostałam przez babcię nakryta. Obiecałam, że już więcej tego nie zrobię byleby nie powiedziała mamie. Słowa dotrzymałam, do czasu Wielkanocy. Obżarłam się ciast, wpadłam w panikę. I poszło. Babcia zgodnie z umową powiedziała mamie. Była u nas wtedy cała rodzina, więc czułam się jak dno. Jak totalne zero, porażka życiowa, wstyd dla rodziców. Oczywiście byłam wściekła na babcię, bo przecież nawpierdzielałam się ciasta i musiałam się jakoś pozbyć problemu. Dlaczego oni tego nie rozumieli? Stanęło na tym, że mam się wziąć w garść. Psycholog i te sprawy.
lipiec 2009 |
Ok, przestałam wymiotować. Definitywnie. Ulżyło mi od tego momentu. Nadal jednak kombinowałam. Śniadania lipne, owsianka z chudym mlekiem rozcieńczonym wodą. Specjalnie, żeby w drodze na uczelnię zjeść sobie, uwaga: bajaderkę. Nie wiem, co wtedy myślałam, ale razem z ciałem kurczył się pewnie mózg. I na tej bajaderce funkcjonowałam sobie do późnego popołudnia. Lekki obiad, ćwiczenia, kolacja, ćwiczenia, trochę snu, ćwiczenia, ćwiczenia, ćwiczenia. Rodzice szybko się zorientowali, że jestem na równi pochyłej i zaproponowali, żebym wróciła do domu. Mama płakała przez telefon, miała sny, w których mnie traci i nie może mnie uratować. Tydzień, w którym podejmowałam decyzję, był najgorszym w moim życiu. Pamiętam tylko, że były na zmianę dzień i noc i non stop płacz. Najtrudniejszy wybór mojego życia. Z jednej strony świetne liceum, rezygnacja z niego oznaczała dla mnie życiową porażkę z drugiej dalsze mieszkanie w Łodzi i wykończenie się psychiczne. To był chyba ostatni dzwonek, żeby coś zmienić. Podjęłam decyzję - wracam. I już z dniem, kiedy to postanowiłam, żyło mi się lepiej. Wróciłam w kwietniu. Na pytania znajomych dlaczego, odpowiadałam - bo tęskniłam. Oczywiście wszystkim rzuciło się w oczy jak bardzo schudłam. Odwracałam kota ogonem, obracałam wszystko w żart i zmieniałam temat.
Poprawa nie przyszła od razu. Nadal kombinowałam, kłamałam, oszukiwałam. Ćwiczyłam po nocach, nadal chudłam, nadal chodziłam do psychologa. W domu działy się sceny dantejskie. Psycholog mnie śmieszył. Schematyczne pytania, bla, bla, bla. Nie lubię takiego gadania i wewnętrznej analizy do dziś, mi potrzeba konkretów. I konkret się pojawił. A w zasadzie ultimatum: albo zaczynam sama o siebie walczyć, jeść normalnie (definicja względna, do tej pory mnie bawi i drażni) i mniej ćwiczyć ALBO nici z kursu prawa jazdy (jestem absolutnym samochodowym freakiem i na nic w życiu nie miałam takiego parcia jak na zrobienia prawka). Nawet się nie zastanawiałam, od razu poszłam na ten układ. Na początku nadal jeszcze kombinowałam i ćwiczyłam o świcie, ale z czasem na tyle wkręciłam się w jazdy na tyle, że chciało mi się o nich gadać z rodzicami, opowiadać jak było, jeździć z tatą na wieczorne wyprawy (uwielbiamy i robimy to nadal :P). I kiedy odpuściłam te kilka godzin ćwiczeń zyskałam nagle kupę czasu. Zaczęłam robić kolczyki z modeliny (stały się kultowe, serio ;)). Wróciłam do życia.
Czasem przychodziły gorsze dni, bo z tego nie wychodzi się ot tak. Ale wtedy przypominałam sobie kierat w jakim żyłam i już wiem, że nigdy nie chcę do tego wracać. Podkrążone oczy, włosy wypadające garściami. Spojrzenia i oceny innych ludzi. To bolało najbardziej. Bo nawet idąc na zwykłe badanie, lekarz (człowiek wykształcony), gdy tylko usłyszał o anoreksji, zwracał się do mnie pogardliwie i zwalał na tą chorobę wszystkie problemy. Poprzewracało się gówniarze w tyłku i się dziwi, ze choruje.
Mówi się, że anoreksja to choroba ludzi ambitnych. Coś w tym jest. Miałam kiedyś straszne ciśnienie, żeby być idealną. Idealna figura, oceny w szkole. Z drugiej strony jakaś podświadoma autonienawiść i chęć wykończenia samej siebie. Każdy ma inny powód i dla każdego inny będzie sposób na wyjście z tego syfu. Najlepszym myślę, jest znalezienie sobie pasji. Czegoś, co będzie ważniejsze niż kolejny zgubiony kilogram, kolejna godzina ćwiczeń. Bo anoreksja (i każde inne zaburzenie) to droga donikąd. Łatwo się zagubić, nie wychwycić momentu, kiedy jest już o krok za daleko. Mam szczęście, mając tak cudownych rodziców. Gdybym to ja miała takie dziecko już dawno bym sobie odpuściła. Wiem Mamo, że czasem tu zaglądasz i czytasz. Powinnam mówić Ci to codziennie - dziękuję. Dziękuję, że nie odpuściłaś, że mnie uratowałaś. Gdyby nie Ty, nie byłoby mnie już. Dzięki Tobie żyję i mam prawo jazdy :D Mam kefirowego bloga i piekę serniki na święta :) Kocham Cię i przepraszam, za to, co Ci wtedy zrobiłam. Nic nie boli tak bardzo, jak mama płacząca przez własne dziecko...
Jak pomóc chorej osobie?
Nie ma złotego środka działającego na każdego. Bo ile osób z zaburzeniami odżywiania, tyle różnych przyczyn i możliwości poradzenia sobie z nimi. Każda osoba jest inna, niektóre chcą zwrócić na siebie uwagę i trzeba z nimi być, prowadzić za rękę, wspierać, otoczyć opieką. Innym (tak jak mi) trzeba postawić twarde ultimatum, wstrząsnąć nimi (albo się ogarniesz, albo nici z prawa jazdy ;). W żadnym wypadku siedzenie na karku chorej osoby i wpychanie jej jedzenia nie pomoże. Odniesie skutek odwrotny. Mimo wszystko polecam wizytę u psychologa. Mnie z tego nie wyciągnął, ale pomógł nakreślić mój profil psychologiczny, odkryć co takiego jest w moim charakterze nie tak. Na pewno pomoże osobom, które lubią się wygadać, dzielić swoimi uczuciami z innymi.
Co jeszcze? Wypychać z domu do ludzi. Najlepsze wspomnienia to nie te, spędzone na katowaniu własnego ciała i ze szczoteczką do zębów w gardle, tylko te spędzone wśród przyjaciół - śmiejąc się, bawiąc, robiąc głupoty :) Odkrywa się wtedy, że istnieje coś więcej niż (nie)jedzenie i ćwiczenia.
Zdobywać wiedzę! To też jest ważne. W internecie pełno jest diet cud, chorych porad jak szybko schudnąć. Osoba o zerowym pojęciu o zrównoważonej diecie szybko połyka haczyk, bez żadnej refleksji. Trzeba wiedzieć jak działa organizm człowieka i czego należy mu dostarczyć, by działał jak najlepiej.
Skąd wiem, że już wszystko za mną? Choćby dlatego, że mogę o już tym swobodnie mówić. Że w końcu jestem szczęśliwa mimo większego rozmiaru spodni. Mam siłę by biegać, uczyć się, pracować.
Wiem, że kefirowego czytają też moi znajomi, trochę boję się ich reakcji. Cóż, nigdy nie wiadomo, co się dzieje za zamkniętymi drzwiami i w głowie. Story of my life, tyle powiem. Wyciągnęłam z tego okresu duuużą lekcję. Teraz wiem, że trzeba cieszyć się każdym dniem. Jeść mądrze, zdrowo, bez paranoi, trenować, żyć! :) I cieszyć się tym, a nie umartwiać. Zaakceptować rzeczy, na które nie mamy wpływu, a to co możemy zmienić - zmieniać na lepsze. I uśmiechać się, dużo, codziennie :)
sierpień 2013 |
Tulę, pełna pozytywnej energii - Marta vel Kefir ;)
34 comments:
Hej, Marto, brawo za odwazny tekst.
Jako mama przyszlej nastolatki powiem tylko, ze naprawde niezle sobie radzisz.
Pewnie Rodzice sa z Ciebie dumni :)
PS. Ta Lodz to tak na nas wszystkich dziala, troche destruktywnie a troche wzmacniajaco...
Powiem szczerze że jak czytałam ten tekst widziałam w nim trochę siebie,ale o tym może na priv...
A po drugie bardzo wzruszyła mnie ta historia ,w oczach miałam łzy a zarazem radość że udało Ci się przez to przebrnąć,że jesteś tego świadoma i że dzięki takim ludziom bliskim wyszłaś z tego.
Jesteś bardzo dzielna,podziwiam i życzę abyś zawsze miała takie zdrowe i rozsądne podejście:) Trzymam kciuki za Ciebie.
MARTA JESTEŚ NIESAMOWITYM CZŁOWIEKIEM...TRZYMAM ZA CIEBIE KCIUKI...MASZ FANTASTYCZNĄ MATKĘ....SERDECZNOŚCI ♡♡♡
Moja Kochana............ jesteś dzielna, bardzo bardzo dzielna i wiem, że poradzisz sobie ze wszystkim w życiu! Patrzę na Ciebie, czytam od dawna i nie widzę w Tobie tej zagubionej, wychudzonej Marty, tylko silną i pełną werwy, życia i uśmiechu młodą Kobietkę, która może przenosić góry!!! Ponoć wszystko dzieje się po coś... Być może Twoja lekcja była także po to, żeby powstał KGB i żebyś mogła otworzyć innym oczy, inspirować i dawać dobry przykład tego, że nie ma rzeczy niemożliwych. Dzięki temu także mogłyśmy się poznać, za co jestem bardzo wdzięczna <3 Kochana, teraz już tylko do przodu, całuski dla wspaniałych Rodziców :-* :-*
Rewelacyjny post! Dobrze, że o tym napisałaś, nawet się wzruszyłam :-)
Marta, primo - brawo, za odwagę, że ten tekst w ogóle powstał.
Secundo - jeszcze większe brawo za pokonanie tego... no cóż, bagna.
I tertio, mam nadzieję, że choć jedna osoba, która kroczy tą równią pochyłą zastanawoi się nad tym testem i zmieni swoje życie :*
Kefir na prezydentową! Z takim życiorysem już chyba nic nie będzie w stanie Cię pokonać. Pokazałaś, że można ze wszystkiego wyjść z podniesioną głową i w dodatku obrócić wszystko tak, żeby sprawiało szczęście i radość. Paradoksalnie jest to chyba najcenniejsze doświadczenie, którego nikt Ci nie jest w stanie odebrać, które sprawia, że gdzieś tam w głębi serca i umysłu wiesz, że jesteś na tyle silna, że możesz pokonać w życiu wiele :)
czytałam ze łzami w oczach! jesteś wspaniała!
przeczytałam z ogromnym zaciekawieniem, naprawdę. najważniejsze, że zmieniłaś swoje myślenie ; ) gratuluję! fajnie, że miałaś motorek napędowy - prawko. jego zdobycia też gratuluję! super, super, super. odważny tekst, ale myślę, że do wielu osób może trafić i im coś uzmysłowić. pozdrawaim serdecznie i życzę Ci wszystkiego dobrego!
Mój Kefirku <3 Dziękuję za post. Wiem, jak trudno zebrać wszystko do kupy i wyrzucić to z siebie. Ale też wiem jak bardzo pomaga odetchnąć po... :)
Jestem ogromnie z Ciebie dumna <3
Zalałam się łzami i nagle zapomniałam języka w gębie :P
Powiem jedno: wolę Ciebie taką jak teraz- zdrową, uśmiechniętą i pozytywnie zakręconą :)
Dzięki Tobie zrozumiałam jak ważny jest balans... O czym zdarza mi się czasami zapominać.
Uwielbiam Cię czytać <3
To cudowne, że zechciałaś się tym podzielić. Wiele osób czyta Twojego bloga i jeśli pomożesz choćby jednej - warto było. Osobiście czuję się wzruszona i jestem z Ciebie dumna. Jako matka potrafię spojrzeć na to i z drugiej strony, więc ogromny szacunek dla Twoich rodziców. Pozdrawiam.
Słoneczko Kochane, Twoja historia bardzo mnie poruszyła. . .Jak dobrze, że miałaś tyle siły, determinacji, by odbić się od tego beznadziejnego dna. Cudownie, kiedy Twoja mamusia była przy Tobie, jakie to szczęście. Ogromnie cieszę się, że mogłam poznać Cię w tym poście. W porę otworzyłaś oczy na rzeczywistość. Tamta jest już przeszłością. Jesteś cudowną osobą, wiem to. Na dnie ciemności rodzi się nowe światło. . .Ty to wtedy zobaczyłaś. Teraz Ty Jesteś tym światłem dla innych. Tulam :*
No i jest on, nasz Neptun :D
A tak serio maj lejdi jestem z Ciebie mega dumna :* Pięknie to napisałaś i podziwiam Cię, że sobie z tym wszystkim poradziłaś. Szczególnie, że jak widzę Cię na uczelni to Łukasik ma zawsze uśmiech na twarzy i promieniuje. Wiedziałam do kogo podejść te 2 i pół roku temu na HCP :D
Hah, tak pięknie się dobrałyśmy, biorąc pod uwagę moje odchyły ( Oł krejziiiiiiiiii) i podobne zamiłowania. Cieszę się, że mam taką przyjaciółkę :*
Już Ci chyba kiedyś mówiłam, że dzień, w którym się poznałyśmy należy do tych najlepszych? :) :*
Kefirku jakże się cieszę, że przeszłaś na właściwą stronę mocy! Wnioskuję, że to nie była łatwa droga do pokonania. Ludzie są potrzebni, Ci najbliźsi i inni którzy wspierają. Wielki Szacun dla Ciebie :))) :*
Gratuluję odwagi i ciesze się, że kolejna duszyczka została uratowana :-) Ja tez w wieku 18 lat ważyłam podobnie (nie chcę myśleć, jak wyglądałam ponad 15 kg chudsza, skoro teraz jestem szczupła) i borykałam się z podobnymi problemami Śmiem twierdzić, że faktycznie był to także wyraz jakiejś (głupiej) wewnętrznej ambicji. Z tym, że ja nie miałam wsparcia rodziców, ale jednak udało się przejść na dobra stronę mocy i dziś jestem w zupełnie innym miejscu. Żyje zdrowo, ciesze się dobrym zdrowiem i chce mi się żyć! W przeciwieństwie do tego czasu, kiedy to właśnie ,myślałam, że będę taka idealna. Zaburzenia odżywiania, to choroba duszy - ślad zawsze zostanie, ale takie doświadczenia dają siłę, żeby pomagać innym, by mogli się ustrzec przed takimi rujnującymi zdrowie praktykami. Pozdrawiam ciepło :-)
Uchwyciłeś sedno sprawy Paweł, dziękuję :)
Kto jak kto, ale Ty coś o tym wiesz. Wyrzuciłyśmy z siebie, co miałyśmy wyrzucić i jedziemy dalej! :)
Ps. balans, balans!
Dziękuję, myślę, że takich jak my jest znacznie, znacznie więcej!
Witaj Marto!
Przede wszystkim dziękuję za ten tekst. Wzruszyła mnie Twoja historia, ponieważ w niej jest kawałek mojego życia... Doskonale wiem, o czym piszesz. Zaburzenia odżywiania to była najgorsza rzecz, jaka przytrafiła mi się w życiu. Z resztą nie była, bo się jeszcze nie skończyła, ciągle walczę. Obecnie z atakami obżarstwa, nałogiem objadania. I śmiem twierdzić, że skłonności zostaną mi już na całe życie. Prowadzę bloga, gdzie dzielę się swoimi metodami walki. Możesz mnie odwiedzić :)
Życzę CI dalej takiej wspaniałej pogody ducha!
Gratuluję wygranej! Sama tez zmagalam się z wieloma zaburzeniami odżywiania, chyba wszystkimi, więc wiem jakie to trudne, zmiana podejścia i sposobu myślenia nie jest możliwa z dnia na dzień. Zresztą, o ile widzę gigantyczna różnice w moim postrzeganiu Wszystkiego nadal są rzeczy, nad którymi pracuję. Powodzenia w dalszej drodze!
Naprawdę mocny tekst, niecodziennie czyta się takie wyznania na blogach.
Kochana, jakie to szczęście, że z tego wyszłaś! Mówi się przecież, że z tego typu zaburzeń nie da się wyleczyć. Łezka mi poleciała czytając Twój pamiętnik. Przykro mi, że przechodziłaś przez takie piekło... Gratuluję siły i ogarnięcia. <3
Widzę, ze post dotyczy mojej historii :) Uważam, ze nic nie jest warte anoreksji ani bulimii, NIC. Niestety doszłam do takiego wniosku za późno. Dlatego dla zainteresowanych zostawiam link do mojego bloga, który opisuje moje życie. Życie z zaburzeniami odżywiania. Możne przestraszy kogoś na tyle, że nawet nie podejmie się próby odchudzania. A może zainspiruje do ciągłej walki o lepsze jutro. Uwierzcie dziewczyny, że mój świat obrócił się o 180 stopni. Nic już nie jest takie samo i nigdy nie będzie. To zostaje w psychice na zawsze. Nie warto. po prostu nie warto. http://better-tomorrow-xx.blogspot.com/ - link
swietna notka, chcialam zaproponowac cos wiecej o zaburzeniach odzywiania bardziej z psychologicznego punktu widzenia
krzyczejestem.blogspot.com
goraco pozdrawiam!
Bardzo prosze Cie o pomoc, widzę ze masz podobne przeżycia. Na straciłam okres przez to co robiłam, nie mam go juz rok i nie zapowiada sie ze powróci. Czy tez mialas z tym problemy? Jak sobie z tym poradziłaś, jak wygladała Twona dieta?
Hej :) o jakbym czytała o sobie ;) ale u mnie to chyba nadal trwa. Jeszcze sobie z tym nie poradziłam w 100%. Ale mam nadzieję, że jestem na dobrej drodze :) gratuluję odwagi! powiedzenie tego wprost, przed bliski i rodzicami to trudny krok, ale świadczy o czymś dobrym, bo przecież ukrywanie tego, to trzymanie sobie furtki do powrotu, prawda? :) Ja obecnie walczę z objadaniem się. Byłam chuda i przytyłam, bo się objadam. Już nie wymiotuję, ale objadanie się to koszmar. Od niedawna pisze bloga http://sad-feather.blogspot.com/ Wpadnij :)
Hej :) o jakbym czytała o sobie ;) ale u mnie to chyba nadal trwa. Jeszcze sobie z tym nie poradziłam w 100%. Ale mam nadzieję, że jestem na dobrej drodze :) gratuluję odwagi! powiedzenie tego wprost, przed bliski i rodzicami to trudny krok, ale świadczy o czymś dobrym, bo przecież ukrywanie tego, to trzymanie sobie furtki do powrotu, prawda? :) Ja obecnie walczę z objadaniem się. Byłam chuda i przytyłam, bo się objadam. Już nie wymiotuję, ale objadanie się to koszmar. Od niedawna pisze bloga http://sad-feather.blogspot.com/ Wpadnij :)
Historia bardzo podobna jak u mnie, ale u mnie to wszystko trwa dalej.. chociaz jest lepiej. Nie wymiotuję, ale walczę z objadaniem się. Podziwiam za odwagę, że przyznałaś się przed znajomymi. To duży i odważny krok, bo zamyka furtkę do powrotu do odchudzania się :) zapraszam do mnie. Ja cały czas opisuję swoją walke... http://sad-feather.blogspot.com/
Wiem co to zburzenia odżywiania, bo sama walczę z bulimią. Bywa ciężko, nie powiem, ale motywuje mnie serwis bulimiczka.pl i terapia online. Wiem, że warto wygrać tę walkę, bo życie mamy tylko jedno!
Jeny niesamowita historia! Jestem pod wrażeniem Twojej odwagi i dojrzałości ! Ja również przez to przeszłam i teraz prowadzę bloga. Byłoby mi niezmiernie miło gdybyś wpadła na niego chociaż na chwilę i oceniła czy zmierza w dobrym kierunku. Trzymaj się ciepło!:)
Bardzo podziwiam i zazdroszczę, że uporałaś się ze swoimi problemami. Ja też miałam epizod bulimii, teraz napadowe objadanie się. Wciąż tyję, tyję tyję i boje się, jak skończę.
Fajnie że podzieliłaś się swoją historią mimo obaw odbioru znajomych, bo jest bardzo pomocna dla wielu osób, a na pewno dla mnie. W większości, jeśli nie w całej historii, widzę siebie. Perfekcjonizm, kłamstwa niejedzenia, płacz mamy. Też po czasie zrozumialam, że taka dieta do niczego nie prowadzi i ze kluczem jest pasja i przyjaciele. Ale co zrobic kiedy stale nie moge znalezc czegos, co mnie interesuje a na studiach (dodam ze w Łodzi) czuje sie bardziej samotna niz wczesniej.. Ale gratuluje Tobie, ciesze sie ze Tobie sie juz udało i mozesz zyc pełnią życia. Dzieki za taki wpis, pozdrawiam ;)
Witam,
Piszę pracę licencjacką na temat przyczyn występowania zaburzeń odżywiania u osób do 26 roku życia.
Jeżeli jednak nie kwalifikuje się Pan/Pani w niniejszym przedziale wiekowym, proszę o przekazanie ankiety osobom bliskim.
Odpowiedzi otrzymane, dzięki Państwa uprzejmości, pozwolą określić przyczyny zaburzeń odżywiania.
Ankieta jest całkowicie anonimowa, udział w niej jest dobrowolny, a wyniki służą tylko i wyłącznie celom naukowym.
Z góry Dziękuję za pomoc 🙂
https://forms.gle/CnsoY6UBGh6onCx26
Post a Comment