fot. Agata Ledwoń |
Moja stopa stanęła po raz pierwszy na koreańskiej ziemi 27. sierpnia 2015 roku.
Oczywiście po przebrnięciu przez miliardy przejść, schodów i taśm na lotnisku w Incheon (miasto niedaleko Seulu).
Targanie ze sobą dużej walizy, bagażu podręcznego i torebki było całkiem niezłym połączeniem cardio i siłówki. Zwłaszcza gdy okazało się, że na stacji metra przy moim nowym uniwerku* nie ma windy. A schody wysokie... Moją walizkę wniósł pewien szarmancki chłopiec, ale widocznie wymiękł, bo pozostałe trzy walizy koleżanek musiałyśmy wnieść jakoś same.
Pierwszy raz leciałam samolotem, pierwszy raz gdzieś dalej niż Czechy czy Niemcy, pierwszy raz na wymianę studencką i pierwszy raz miałam zamieszkać w akademiku.
Mimo iż nastręczało mi to wielu obaw (ładnych kilkanaście lat przemieszkanych we własnym pokoju robi swoje), byłam zbyt zmęczona, by nad tym myśleć i jedyne o czym marzyłam o wskoczeniu pod prysznic, a zaraz potem do wyra.
Uniwerek |
Lekcja numer 1: Przerwy na posiłek są w Korei święte. Robią je niemal wszystkie instytucje, sklepy, punkty usługowe.
Kiedy wszyscy (prócz nas) się już najedli, podałyśmy swoje paszporty, dostałyśmy po prześcieradle i... kupa. Ale tylko dla mnie. Nie miałam wizy (wiedziałam, że można ją wyrobić spokojnie na miejscu, z resztą Polacy w Korei mogą bez wizy być w Korei do 90 dni, mi nie za bardzo było po drodze brać po raz setny wolne w pracy na załatwianie formalności, bla, bla, bla). Oczywiście od razu się zestresowałam i powiedziałam, że wyrobię ją tutaj. Dziewczyna z grupy witającej studentów z wymiany zaprowadziła mnie do biura zajmującego się wymianą i uspokajała mnie, że to no big deal i spoko loko, wszystko będzie załatwione. Wchodzimy do biura i... tak, znowu kupa. Pani X była bardzo niezadowolona, pretensjonalna i nastawiona absolutnie negatywnie. Możecie sobie wyobrazić, jak poczułam się pierwszego dnia w obcym kraju, zmęczona lotem i najzwyczajniej w świecie przestraszona, że nawet nie zdążyłam się rozpakować, a czekała mnie deportacja.
Na szczęście udało mi się, poprosiłam, żeby mi pomogła i faktycznie naszykowała dla mnie wszystkie dokumenty, które miałam wypisać w akademiku i przynieść następnego ranka.
Kamień z serca.
Zgodnie z zaleceniem udałam się do biura kilka minut przed dziesiątą, pani X nie było, ale papiery i pieniądze na dokumenty przyjęła inna pracownica. Lekkim krokiem ruszyłam przejść się główną aleją, ale gdy wrociłam do akademika, okazało się, że znów jestem ścigana. Absolutnie zbita z tropu udałam się ponownie do biura. Okazało się, że muszę sama pojechać do biura imigrantów, które jest w sumie niedaleko, 9 przystanków metrem, czy coś. Dostałam mapkę do ręki i powodzenia. Pani X była już bardzo miła i życzyła mi powodzenia.
Na szczęście, na moje ogromne szczęście , była ze mną przyjaciółka, która w Korei jest już od roku. Patko, Pateczko - dziękuję po raz setny, bo w sumie dzięki Tobie mnie nie deportowali! :)
W urzędzie imigracyjnym spędziłam 6 godzin, ale teraz mogę już naprawdę być spokojna.
Metrem do akademika wróciłam już sama i, co dość oczywiste, nie bez przygód. Na pewniej stacji metro się zatrzymało jak na każdym przystanku i wszyscy wysiedli. Oprócz mnie, żeby nie było. Ja mam jeszcze parę stacji przed sobą. Jakaś przemiła dziewczyna powiedziała mi, że to ostatnia stacja i muszę wysiąść. ALE JAK TO? Przyjechałam tą samą linią bez żadnych końców po środku.
Lekcja numer 2: Pociągi niektórych linii metra nie dojeżdżają do końca swojej trasy. Trzeba słuchać i czytać komunikaty, wysiadać i czekać na następny, który zawiezie nas w upragnione miejsce.
Jak widzicie, mój start w Korei był dość szorstki, ale nie zrażajcie się. Od tego czasu, na swojej drodze spotykam samych miłych i uczynnych Koreańczyków. Z każdym dniem podoba mi się tutaj coraz bardziej i każdego dnia odkrywam niezwykłość i piękno tego kraju. Tylko ceny płatków owsianych nie są piękne, ale o tym innym razem ;)
Aktualnie nie śpię od trzech dni, bo męczy mnie jetlag, mam nadzieję, że wkrótce mi przejdzie, a ja będę mogła cieszyć się pobytem w pełni!
*Hankuk University of Foreign Studies
Sklep z pieczywem i euforia, że nie będę zmuszona do jedzenia wyłącznie ryżu. Zgasła zaraz po wejściu - białe, gumowate gniotki :( |
Patka, mój Anioł! No make up, wybaczcie mi mnie. |
Pierwszy wieczór na mieście! |
Koreańska wódka ryżowa. |
Gotowe pakowane przystawki w markecie... |
i te podawane w knajpce. |
Piękne szkatuły zdobione muszlami |
Dzielnica tradycyjna. Wąsko trochę. |
Niezbędne akcesorium w Korei |
Obudowy na telefon w stylu tradycyjnym |
I tej nowoczesnej odsłonie. Korea to raj dla fanów Myszki Miki, SpongeBoba czy Hello Kitty. Można tu kupić od obudów na telefon, przez breloczki po nawet skarpetki ( i wcale nie dziecięce). |
Skarpetki można też kupić takie :) |
Najpiękniejszy pendrive jaki w życiu widziałam |
Dzbany do kiszenia kim-chi, tradycyjnego przysmaku Koreańczyków fot. Agata Ledwoń |
Menu w knajpkach bardzo często opatrzone są zdjęciami fot. Agata Ledwoń |
Tradycyjny hanbok w seksownej wersji fartuszka fot. Agata Ledwoń |
I trochę nowoczesności fot. Agata Ledwoń |
Główny plac otoczony przez muzea, ambasadę Stanów Zjednoczonych, zabytkowy dwór królewski i... drapacze chmur. W oddali góry, niesamowity widok! |
3 comments:
Wspaniała przygoda. Jak się uporasz z bezsennością na pewno będzie lepiej. Pisz jak najwięcej, bo ciekawa jestem
Zazdroszczę wyjazdu, a w tych knajpkach spędziłabym większość czasu :)
Dziękuję! Już dobieram zdjęcia do kolejnego postu! :)
Post a Comment